Igrzyska Olimpijskie Tokyo 2020
Olimpijskie wspomnienia
Olimpijski kurz pomału opada. Dwa dni temu uczestniczyłam w Gali Olimpijskiej w PKOL, która zawsze w sentymentalny sposób zamyka cykl olimpijski. Chciałabym spisać swoje wspomnienia z tej wyjątkowej imprezy, aby za chwilę nie umknęły w zmaganiach z codziennością. Nie jest to proste ze względu na to, że sprawną mam tylko jedną rękę i do tego lewą, ale z tej okazji mogę być wdzięczna rozwojowi technologicznemu, że nie muszę spisywać swoich wspomnień ręcznie 😉.
Igrzyska były dla mnie wyjątkowe pod kilkoma względami, dlatego wspomnienia postaram się podzielić na kilka części, aby nie składać tego w jeden, długi wywód.
1. Igrzyska z koronawirusem w tle
Tokio 2020 na zawsze przejdzie do historii ze względu na to, że rok temu czas się zatrzymał dla wszystkich zawodników. Każdy z nas się rozkręcał i byliśmy przed finałowym etapem przygotowań, a tu z dnia na dzień trzeba było walczyć o bezpieczny powrót do domu, martwiliśmy się o zdrowie swoich rodzin, a w tym całym szaleństwie trzeba było wykonywać codzienny trening w warunkach domowych. My z Jolą przyjęłyśmy decyzję o przesunięciu startu ze spokojem. Obie czułyśmy, że mamy jeszcze sporo do nauki, że robimy duże postępy i rok więcej przygotowań był dla nas na rękę.
Koronawirus krążył, a my konsekwentnie przestrzegałyśmy wszystkich reguł, aby przypadkiem nie ulec zakażeniu. Z jednej strony ciągle martwiłyśmy się o nasze rodziny, a z drugiej nie chciałyśmy aby zakażenie wyeliminowało nas na kilka tygodni, lub miesięcy z treningów. Kiedy w maju tego roku dostałyśmy informację, że możemy się zaszczepić, bez wahania pojechałyśmy do Warszawy żeby zdjąć z siebie choć część ciężaru związanego z konsekwencjami infekcji. Przy okazji okazało się, że udało nam się uchować w zdrowiu, aż do momentu szczepienia. U żadnej z nas nie wykryto przeciwciał co możemy uznać za mały sukces biorąc pod uwagę, że przez PZŻ przetoczyła się fala koronawirusa.
Pomimo tego, że byłyśmy zaszczepione, czyli zmniejszyłyśmy ryzyko zarażenia, ciągle wisiało nad nami widmo niedopuszczenia do startu w Igrzyskach w przypadku pozytywnego wyniku PCR. Przed wylotem do Japonii musieliśmy wykonać 2 testy PCR w ciągu 3 dni. Żeby tego było mało, wyniki musiały być na specjalnym formularzu w języku japońskim stworzonym specjalnie pod Igrzyska.
To nie wszystko. Przed przylotem do Japonii każdy z nas musiał zainstalować dwie aplikacje. Jedna poprzez bluetooth monitorowała, czy nie mieliśmy kontaktu z osobą „pozytywną”, a w drugiej codziennie musieliśmy podawać swoją temperaturę i deklarować brak objawów. Brak przestrzegania zasad mógł skutkować nawet wydaleniem z Igrzysk. Do tego dostaliśmy szereg zasad, których mięliśmy przestrzegać, spisanych w PLAYBOOK. Ilość zasad sprawiała, że każdy wyczuwał w sobie nerwowość. Nikt nie chciał zostać wyeliminowany ze startów przez obowiązkową kwarantannę, lub być zamknięty w izolatce w przypadku pozytywnego wyniku. O izolatkach w ogóle krążyły historie, że Japończycy w takim pokoju nawet nie pozwalali się zbliżać do okna. Twardzielem jest ten, kto przetrwał takie doświadczenie i nie zwariował.
Po przylocie od razu wpadliśmy w Japońską machinę testowania. Zanim w ogóle mogliśmy opuścić lotnisko, musieliśmy czekać na wyniki testów z pobranej przez nas śliny. Od tego momentu Japończycy sprawdzali naszą ślinę codziennie. Nie jest to łatwe zadanie. W jego wykonaniu miały nam pomagać grafiki przedstawiające cytrusy, ale doświadczenie pokazało że jedyna skuteczna metoda to zbieranie śliny na kilka minut przed jej oddaniem, dlatego w porcie witaliśmy się z innymi z pełnymi ustami…
Maseczki.
Trzeba było nosić absolutnie wszędzie. Nie ważne, że na zewnątrz było 35 stopni i wilgotność 90%, nie ważne, że pracując przy łódce nie było innej osoby w promieniu 50m. Nie ważne, że chcesz wykonać trening na powietrzu, przy swoim kontenerze, kiedy nie masz kontaktu z innymi. Mimo, że nie było policji maseczkowej, to każdy czuł się obserwowany, teamy donosiły jeden na drugi, chyba liczyli, że w taki sposób będzie można wyeliminować konkurencję… Wielką ulgą był moment kiedy schodziłyśmy na wodę i z radością wkładałyśmy maski do worka na spinakera. Oczywiście nikomu nie przeszkadzało, że schodząc z wody zakładamy mokre maski, które przed niczym nie chroniły. Jedyne co się liczyło to ten kawałek materiału na twojej twarzy. Aż dziwne że po powrocie do kraju nie mamy na stałe odciśniętych maseczek na twarzy.
Pleksi.
Wyjątkiem od stosowania maski (oczywiście pomijając własne łóżko) były stołówki. Zamiast masek mięliśmy przegrody jednoosobowe z pleksi. Niektórzy mówili, że czują się jak na „widzeniu” w więzieniu, ale ciężko mi się do tego odnieść bo nie mam takich doświadczeń 😉. W każdym razie, kiedy w większej grupie zbieraliśmy się na stołówce, to aby coś powiedzieć trzeba było wstać lub się wychylić bo dźwięk słabo przechodził przez taką barierę 😉.
Oczywiście nasze dłonie permanentnie były pokryte warstwą płynu do dezynfekcji, a do tego przed wejściem na stołówkę trzeba było założyć rękawiczki jednorazowe. Chyba każdy wie jakie to wyzwanie włożyć na mokre ręce (od płyny do dezynfekcji) cienki kawałek plastiku… Na szczęście na wodzie nie musieliśmy ich nosić 😉.