Igrzyska Olimpijskie Tokyo 2020
Olimpijskie wspomnienia
6. Stres na co dzień
Igrzyska Olimpijskie to taka impreza, gdzie z bardzo wysokim poziomem stresu mierzysz się codziennie. Dla mnie był to okres od pierwszego dnia zawodów, do ostatniego, czyli 9 dni, mniej więcej 20h na dobę.
W radzeniu ze stresem pomagałyśmy sobie poprzez codzienne rutyny. Dzięki nim nasze umysły i ciała trzymały się w ryzach. Codziennie o tej samej godzinie jadłyśmy śniadanie, myłyśmy zęby, wsiadałyśmy do autokaru. Po przyjeździe do portu, również w odpowiedniej kolejności przygotowywałyśmy sprzęt, odbierałyśmy koszulki, i GPSy. Codziennie, w tych samych odstępach czasu jadłyśmy posiłki. No właśnie, posiłki.
Dokładnie pamiętam, że pierwszego dnia byłyśmy miło zaskoczone wyborem jedzenia na stołówce. Każde z nas oczekiwało zdecydowanie gorszych warunków i jakości jedzenia. Jednak narastający z każdym dniem stres sprawiał, że to co pierwszego dnia zachęcało, w połowie imprezy już stawało w gardle. Nakładałam na talerz tyle aby uzupełnić zapasy węglowodanów i białka, a później „modliłam się” nad talerzem. Jadłam z rozsądku.
Gdybym pozwoliła sobie na opuszczenie posiłku „bo nie mam ochoty” to w połowie regat (albo i wcześniej) zabrakłoby i mojej głowie i mięśniom paliwa. Więc żułam i przełykałam beznamiętnie kolejne kęsy myśląc tylko o tym, że to dla dobra mojej regeneracji.
Pierwsze oznaki stresu łapały mnie zaraz po wyjściu z hotelowego pokoju, w drodze na śniadanie. Niby było ok, żartowałyśmy sobie z Jolą, ale czułam że serce bije zdecydowanie szybciej niż powinno. Wszystkie codzienne czynności sprowadzały się do tego aby urwać jak najwięcej minut bezstresowych. Stąd medytacja w autokarze, treningi w kontenerze, które przez zwykłe skupienie się na technice poprawnego wykonywania ćwiczeń odciągały myśli o starcie.
Wieczorami, codziennie przed snem 1h czytałam książkę aby dodatkowo się zmęczyć i wyciszyć. Dzięki temu nie miałam problemu z zasypianiem. Najtrudniejszy moment w nocy przypadał kiedy trzeba było wstać do toalety. Wracając do łóżka już wiedziałam, że czeka mnie walka ze snem. Umysł szalał w najlepsze, a serce biło mu do taktu. Znowu próbowałam medytacji, żeby jakoś uspokoić swoje ciało. Musiałam walczyć o każdą minutę snu. Z różnym skutkiem. Były noce, gdzie ponowne zasypianie zajmowało mi ok godzinę. Po fakcie można i tak uznać to za sukces, bo trzeba mieć świadomość, że rywale mierzą się z dokładnie takimi samymi problemami. Okazało się, że niektórzy prawie nie zmrużyli oka przez całe zawody…
Wypatrujcie kolejnych wspomnień - pojawią się niebawem 😉